To, że trafili Państwo na tę podstronę podyktowane jest z dużym prawdopodobieństwem tym, iż chcecie się czegoś o mnie dowiedzieć. Postaram się więc możliwie jak najlepiej opisać siebie, moje zainteresowania i filozofię mojego życia. Nie jest łatwo publikować autowizerunek. Starałem się jednak być jak najbardziej obiektywny. Historię mojego dotychczasowego życia opatrzyłem tytułem: "Historia podarowanego życia". Po jej przeczytaniu chyba każdy zrozumie dlaczego. Aby publikacja ta miała charakter historyczno-dziennikowy, wykorzystałem wspomnienia sprzed lat. Po każdym rozdziale umieściłem przybliżony okres, w którym został napisany tekst.
Nazywam się Paweł Parus i od urodzenia (wrzesień 1976) mieszkam we Wrocławiu. Jestem niezwykle dumny z tego, że mogę się nazwać wrocławianinem. Kocham to miasto oraz jego historię. Utożsamiam się z Wrocławiem i nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej. Być może stąd się bierze moje przywiązanie do wrocławskiego sportu i kibicowanie miejscowym zespołom. Jeśli miałbym spróbować jakoś się określić , to blisko mi do nazywania się: społecznikiem, aktywistą, człowiekiem z pasją. Kocham wolność, którą uważam za jedną z najwyższych wartości. Cenię przywiązanie do tradycji narodowych. Mam szacunek do historii. Nienawidzę kłamstwa, gardzę oszustami. Cenię za to wszystkich grających fair. Sport nauczył mnie zasady, że porażka nie jest końcem świata. Dewizę tę staram się wcielać w codzienność. Prawdopodobnie dlatego udaje mi się w życiu omijać przeszkody. Nie bez powodu na głównej stronie umieściłem cytat: "Jesteś tym, co podołasz". Człowiek naprawdę może wiele przetrwać. Pod warunkiem, że bardzo tego chce.
Choćbym nie wiem jak bardzo chciał uciec od tematu mojego wypadku, prawda jest taka, że wydarzenia z 2 maja 2000 roku zdeterminowały moje życie, które obecnie mogę podzielić na dwa rozdziały - do 2 maja 2000 roku i po tej dacie. Marzę o tym, że pojawi się rozdział trzeci, w którym mógłbym odrzucić wózek - nieodłączny element mojego życia... Do dnia wypadku byłem szczęśliwym, młodym mężczyzną, pełnym życia i energii, stawiającym na aktywne i ciekawe życie, dokładnie wiedzącym czego chce. Pracowałem w bardzo perspektywicznej firmie, studiowałem ciekawy kierunek, grałem wyczynowo w koszykówkę, spotykałem się z dziewczyną. Ale, po kolei... [rok 2010]
Sport był i wciąż jest częścią mojego życia. Uwielbiałem go kiedyś, kocham go dziś. Nie bez powodu wybrałem się na dziennikarstwo sportowe, ale o tym nieco dalej. Chyba wszyscy znajomi kojarzą mnie ze sportem. Nic dziwnego, skoro towarzyszył mi od dziecka. Szczególnie koszykówka i piłka nożna, choć ze względu na upodobania mojego brata, który uprawiał piłkę ręczną, również szczypiorniak stał się jedną z ulubionych dyscyplin. Zacząłem wcześnie, bo już przez początkowe lata szkoły podstawowej uprawiałem pływanie. Później była piłka nożna, trochę judo, by na końcu podstawówki zakochać się w koszykówce, którą trenowałem aż do momentu wypadku. Były też: siatkówka na szkolnych SKS-ach, narty, tenis stołowy i wiele innych dyscyplin. Jednym słowem, ze sportem było mi po drodze. Myślę, że dzięki temu nauczyłem się walki, dyscypliny, samozaparcia i dążenia do celu. Nauczyłem się też niezwykle trudnej umiejętności przyjmowania porażki i szacunku do przeciwnika. Duża w tym zasługa mojego o 13 lat starszego brata, który podczas jednej z gier w piłkarzyki (byłem jeszcze bardzo mały) zagroził, że jeśli nie podam mu ręki po przegranej i nie pogratuluję zwycięstwa, nie będzie ze mną więcej grał. Na to nie mogłem sobie pozwolić (hi,hi). I tak oto - w ten nieco wymuszony sposób - po kolejnych przegranych niechętnie wyciągałem rękę i cedziłem przez zęby - gratuluję i dziękuję:))) Tak, to były katusze, jakby ktoś miał wątpliwości :))). Ale tak na poważnie, była to doskonała lekcja życia, którą doceniłem po wielu latach. Swoją przygodę z koszykówką rozpoczynałem na szkolnych SKS-ach w szkole podstawowej nr 33. To były czasy, gdy telewizja rozpoczęła pokazywanie meczów NBA, co rozpętało prawdziwą basket-manię. Kolejnym krokiem był zespół juniorów Gwardii Wrocław. Przypominam, że wtedy w ekstraklasie występowały dwa wrocławskie kluby, Śląsk i właśnie Gwardia. Po skończeniu wieku juniora wiele lat grałem w zespołach akademickich. Szczególnie blisko związany byłem z Uniwersytetem Wrocławskim. Nie dość, że byłem tam jednym z liderów, to na dodatek w zespołach, zarówno męskim, jak i żeńskim, grało wielu moich przyjaciół, którzy po wypadku bardzo mi pomogli i z wieloma z nich przyjaźnię się do dziś.
Sport pozostawił piękne wspomnienia i sieć przyjaźni. Miło sięgnąć pamięcią i przypomnieć sobie sukcesy z dawnych lat. Nawet te w koszykówce amatorskiej, jak choćby zwycięstwo w Lidze WRONBA wraz z zespołem ALCU Trzebnica, który w ten sposób przygotowywał się do występów w III lidze. A proszę mi wierzyć, że wygranie WRONBY we Wrocławiu, gdzie w koszykówkę gra szczególnie wiele osób, jest niezwykle prestiżową sprawą. Do przyjemnych wspomnień zaliczam też wielokrotne wygrywanie Ligi Biznesu z BIGBankiem, gdzie miałem przyjemność gry z "profesorem" polskiej koszykówki - Darkiem Zeligiem. Jak spojrzę na moją przygodę z basketem z dystansu, to muszę przyznać, że byłem maniakiem tej dyscypliny. Grałem wszędzie, gdzie się dało. W rozgrywkach profesjonalnych, amatorskich, szkolnych, uczelnianych i Bóg wie gdzie jeszcze. Być może dlatego zdobyłem w nich wiele nagród indywidualnych m.in. byłem wielokrotnie królem strzelców i zbiórek. Nigdy nie zapomnę jak w jednym meczu ligi biznesu rzuciłem 116 pkt (130 zespół), a wszystko po to, by oprócz wygrania rozgrywek nasz team miał również króla strzelców. Z "profesorem" dowodzącym na parkiecie nie było to specjalnie trudne :) Swoją "karierę" zakończyłem w 2000 roku grając w zespole ALCU Trzebnica, który występował wtedy w rozgrywkach o wejście do II ligi.
Wyczynowe uprawianie sportu pozostawiło po sobie niezapomniane wspomnienia. Liczne podróże na mecze i turnieje na zawsze pozostaną w pamięci. Szczególnie miło wspominam wyjazdy na turnieje z reprezentacją Uniwersytetu do Izraela i na Węgry. Wspaniała atmosfera, dużo zabawy, przepiękne miejsca - ach, to były czasy!!! Swój niepowtarzalny urok miał ostatni wyjazd na obóz przygotowawczy do Jarosławca wraz z zespołem ALCU Trzebnica. Mieliśmy wtedy bardzo ciekawy zespół, z dużą szansą na sukcesy w przyszłości. Pragnę podkreślić, że zarówno Uniwersytet, jak i Alcu Trzebnica zorganizowali po moim wypadku mecze pożegnalne (charytatywne zarazem). W tym miejscu pragnę działaczom, trenerom, zawodnikom i zawodniczkom zespołów, którzy wzięli udział w tych meczach, jeszcze raz za to serdecznie podziękować. Za to, że jesteście ludźmi z klasą.
Po wypadku sport i koszykówka są wciąż moją pasją. Nie mogę co prawda grać, ale regularnie śledzę różne rozgrywki. Jestem stałym bywalcem na meczach koszykarzy, piłkarzy i szczypiornistów Śląska Wrocław. Wielokrotnie byłem na meczach reprezentacji Polski i na wyjazdowych meczach Śląska. Można zaryzykować tezę, że kolekcjonuję wyjazdy. Do tej kwestii zresztą jeszcze wrócę.
Mając 21 lat zacząłem pracować w Elbie - firmie zajmującej się informatycznymi systemami bankowymi. Później przedsiębiorstwo to zostało wchłonięte w struktury spółki giełdowej o nazwie Computerland. Bardzo wiele zawdzięczam tej firmie, a przede wszystkim ludziom, z którymi pracowałem. Ten etap mojego życia pozwolił mi na rozwój i wprowadził w dorosłość. Początkowo pracowałem w pionie finansowym, by z czasem stać się specjalistą od logistyki. Najbardziej jednak cenię to, że zawsze miałem wokół świetnych współpracowników. W Computerlandzie poznałem wielu naprawdę wartościowych ludzi. Dzięki tej pracy nabrałem doświadczenia, a patrząc z perspektywy czasu sądzę, że po prostu tam dojrzałem. Szczególnie miło wspominam swoich przełożonych, co jest chyba rzadkością:). W tym miejscu pragnę ich serdecznie pozdrowić, bo (bez wyjątku), są to wspaniali ludzie, a to, co zrobili dla mnie po moim wypadku, jeszcze bardziej utwierdza mnie w tym przekonaniu. Z wieloma koleżankami i kolegami wciąż utrzymuję kontakt. Nie mógłbym nie wspomnieć o tym, że po wypadku firma przez parę lat pomagała mi w finansowaniu kosztownej rehabilitacji, za co serdecznie dziękuję.
[rok 2005, korekta - 2011]
Wypadek miał wpływ na przerwanie mojej edukacji. Studiowałem na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego i kończyłem właśnie III rok. Oprócz podnoszenia poziomu mojej wiedzy, ogromną radość sprawiało mi reprezentowanie uczelni w rozgrywkach akademickich. Wyjazdy do Izraela, na Węgry, czy mistrzostwa Polski do Poznania, były jednymi z najpiękniejszych chwil mojego życia. Po wypadku pojawiły się różne pomysły na kontynuację nauki, jednak stan zdrowia i ciągłe pobyty w szpitalach skutecznie te plany niweczyły. W końcu podjąłem decyzję o zakończeniu procesu mojej edukacji. I tak zapewne by się to skończyło, gdyby nie... Ale o tym w dalszej części historii...
[2006 rok, korekta - 2011]
Wypadek miał miejsce na jeziorem Wonieść, w wiosce Dębiec Nowy. Był najprawdopodobniej następstwem kolizji drogowej, w której uczestniczyłem parę tygodni wcześniej. Wszystko zaczęło się pod koniec kwietnia 2000 roku. Prowadziłem samochód i gdy zatrzymałem się na czerwonym świetle obok dworca Świebodzkiego, nadjeżdżający z tyłu samochód wjechał w tył mojego pojazdu. Na pierwszy rzut oka, oprócz uszkodzeń samochodu, nic mi się nie stało. Jednak po paru dniach zaczęła boleć mnie szyja. Moim błędem było to, że nie przeprowadziłem szczegółowych badań (rezonans). Po prostu zbagatelizowałem sprawę. Wydawało mi się, że ból spowodowany jest przeciążeniami nabytymi podczas gry w koszykówkę. No cóż, za głupotę zapłaciłem wysoką cenę. Zbyt wysoką.
29.04.2000 rozegrałem ostatni w moim życiu mecz koszykówki i zaraz po nim wyjechałem na majowy weekend nad jezioro Wonieść. Początek maja był wyjątkowo ciepły, a wtorek 2 maja 2000 roku w szczególności. Około godziny 15-tej postanowiłem się wykąpać. Po wcześniejszym zamoczeniu, wbiegłem jak większość ludzi do wody i w chwili, gdy się zanurzałem, kręgosłup szyjny nie wytrzymał. Z wody wyciągnęła mnie koleżanka, która myślała, że udaję. Ja z kolei czekałem, aż ktoś mi pomoże. Od razu dotarło do mnie, co się stało. Dlatego najbardziej obawiałem się utopienia. I tak błagając w duszy, by nikt nie myślał, że żartuję, czekałem na pomoc. W końcu straciłem przytomność. Byłem prawie nieżywy. Jakimś cudem na plaży wśród 30 ludzi, znajdowało się dwóch lekarzy. To oni przeprowadzili reanimację - przeżyłem!!! Bardzo chciałbym kiedyś móc im podziękować. Po odzyskaniu przytomności szybko pojąłem, co się stało - paraliż od szyi w dół. Nie mogłem ruszyć niczym.
[2004 rok, korekta - 2010]
Gdy otworzyłem oczy nade mną stała Aga, znajomi i jacyś nieznani mi ludzie. Obecność Agnieszki dodawała mi sił. W końcu jest fizjoterapeutą :))) Ale oczywiście nie w tym rzecz. W tych trudnych chwilach - również dla niej, była obok mnie. A przecież nie musiała. To między innymi dzięki NIEJ przetrwałem najtrudniejszy okres swojego życia. Niektórzy się wykruszali, inni obawiali, a ONA ciągle była. Dziękuje Aga. Nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłaś.
[2004 rok, korekta - 2010]
Okazuje się, że aby złamać kręgosłup nie trzeba skakać na główkę. Wiele osób mylnie uważało, a niektórzy wciąż tak sądzą, że mój uraz nastąpił po skoku. Nic bardziej mylnego, nie było tam nawet pomostu. Dzień 2 maja 2000 roku, wtorek - był początkiem nowego etapu. Bardzo trudnego etapu. Ale był też dniem, w którym "ktoś na górze" podarował mi drugie życie. Bo przecież równie dobrze mogło już mnie, tej strony i tej historii nie być. Miałbym tego nie docenić???
Na plaży bardzo szybko pojawiła się karetka. Niestety - stara, za krótka, bez specjalistycznego sprzętu. Po udzieleniu pierwszej pomocy zabrano mnie do szpitala w Kościanie. O warunkach panujących tam lepiej nie wspominać, podobnie jak o kompetencjach lekarza pełniącego wtedy dyżur. Wypadek miał miejsce około godziny 15-tej, a do godziny 19-tej ustalano, na jaki oddział neurochirurgii mnie zawieźć. A przecież wtedy najważniejszy był czas!!! Konieczna była natychmiastowa operacja. W końcu wypadło na mój rodzinny Wrocław. Czy naprawdę ustalenie tego musiało trwać kilka godzin?
Do wrocławskiej Kliniki Neurochirurgii przy ul. Traugutta trafiłem około godziny 22.30, gdzie na korytarzu przeleżałem do rana. W potwornym bólu, z wyciągiem na szyi, w oczekiwaniu na decyzję, co będzie dalej. Około 11-tej rano po serii szczegółowych badań stwierdzono zwichnięcie kręgosłupa szyjnego na wysokości C4/C5, czego następstwem był ucisk rdzenia kręgowego. W końcu zapadła decyzja o operacji, mającej na celu odbarczenie uciśniętego rdzenia. Pozwolę sobie zauważyć, że według wzorcowego postępowania przy tego typu urazach, operacja powinna się odbyć najpóźniej do dwóch godzin po wypadku. No cóż. Witamy w Polsce...
Operacja zakończyła się około godziny 18-tej. Po wybudzeniu z narkozy dotarło do mnie po raz kolejny, że jestem sparaliżowany od szyi w dół. Pod salą czekała na mnie liczna grupa przyjaciół i rodzina. Mogę się tylko domyślać, co myśleli. Ja przede wszystkim cieszyłem się, że żyję. Bardzo dobrze wspominam lekarza, który mnie operował. Dr Szarek był bardzo konkretny i rzeczowy. Cieszę się, że trafiłem na niego.
Rozległość urazu i szereg komplikacji sprawiły, że pierwsze trzy lata w przeleżałem głównie w szpitalach tudzież ośrodkach rehabilitacyjnych. Okres spędzony poza domem działał bardzo niekorzystnie na formę - szczególnie psychiczną. Na szczęście wokół była rodzina, przyjaciele i znajomi. Oni pomogli mi przetrwać ten trudny okres. Jeśli taki pobyt poza domem wiązał się z rehabilitacją, to dało się go jeszcze jakoś znieść, gdyż postęp, jaki robiłem, był nagrodą za ten dyskomfort. Gorzej, jeśli traciłem czas na wielomiesięczne pobyty w szpitalach w celach: operacji, zabiegów, leczenia odleżyn itp. Wtedy czas stał w miejscu.
[2005 rok, korekta - 2010]
Pomocy, serca, zaangażowania, które mi ofiarowała - tego wszystkiego zapewne nigdy Mamie nie wynagrodzę. Znosiła moje złośliwości, uwagi, kaprysy, słabsze dni i podobnie jak Aga ciągle była obok. To dwie osoby, które zrobiły dla mnie szczególnie dużo. Po prostu odłożyły w pewnym momencie swoje sprawy na bok i zajęły się mną. Generalnie należy podkreślić, że moim szczęściem było to, iż po wypadku nie czułem się opuszczony. Rodzice, Agnieszka, Brat, mnóstwo przyjaciół i znajomych. Jednym słowem - tłumy w szpitalu. Najgorsze były noce i myśli kłębiące się w głowie, które nie pozwalały zasnąć. Z tym trzeba było zmagać się samemu.
[2005 rok, korekta - 2010]
To był bardzo trudny okres. Nigdy wcześniej nie przebywałem w szpitalu. Do tego jeszcze dochodził potworny upał, a ja tylko leżałem w salach szpitalnych, nawet nie wychodziłem na zewnątrz. Okres ten przetrwałem dzięki najbliższej rodzinie, przyjaciołom i znajomym, którzy bardzo licznie mnie odwiedzali w szpitalach. Byli też tacy, którzy pojawili się tylko raz, im też dziękuje. Potrzebowałem wtedy towarzystwa i na szczęście wokół była masa ludzi.
[rok 2004]
Praktycznie od pierwszych dni rozpocząłem intensywną rehabilitację, także dzięki Agnieszce, która w początkowym okresie wykonała szczególnie dużo pracy. Pierwsze dwa miesiące z powodu różnych powikłań spędziłem w szpitalach: Dolnośląski Szpital Specjalistyczny im. T. Marciniaka, Centrum Medycyny Ratunkowej (Klinika Neurochirurgii), Okręgowy Szpital Kolejowy (Oddział Chirurgii Plastycznej), Szpital Chorób Płucnych. W tych miejscach praca była szczególnie trudna, gdyż odbywała się na zwykłych salach i tylko na łóżku. Nie pomagało z pewnością również to, że co chwila ktoś na sali odchodził na drugi świat. Taki urok neurochirurgii. Praca, którą wykonywaliśmy w tych ekstremalnych warunkach, była jednak bardzo potrzebna. W sierpniu trafiłem do Ośrodka Rehabilitacji przy ul. Poświęckiej. Rozpocząłem bardzo intensywną rehabilitacje. Niezwykle miło wspominam personel tego ośrodka. Tam też pierwszy raz od wypadku usiadłem na wózku - znów byłem w pionie! W końcu po 2,5 miesiącach wyjechałem na dwór, byłem w szoku!!!
Rehabilitacja stała się moją ulubioną czynnością, być może dlatego, że zastępowała treningi, który kiedyś towarzyszyły mi na co dzień. Pod koniec 2001 roku trafiłem do prywatnego Zakładu Rehabilitacji Leczniczej po Urazach i Chorobach Kręgosłupa "AKSON", który bardzo mi pomógł. Praca, którą tam wykonałem pozwoliła mi odzyskać choć niewielką część samodzielności. 3 godziny dziennie ćwiczeń, wiele z nich w staniu, miało duży wpływ na poprawę mojego stanu. Tylko systematyczna i żmudna rehabilitacja może sprawić, że mój stan zdrowia będzie się poprawiał. Więcej o mojej rehabilitacji znajdziecie Państwo w dziale
- REHABILITACJA -.
[2005 rok]
29.09.2000 roku (po pół roku) w końcu wróciłem do domu. Moje życie zmieniło się całkowicie. I nie dlatego że nie mogę chodzić, lecz dlatego, że nie mogę samodzielnie egzystować. To jest najbardziej frustrujące. Praca, jaką włożyłem przez wiele lat w swoje usprawnianie sprawiła, że odzyskałem część samodzielności. Potrafię poruszać się wózkiem, obsługiwać komputer, zjeść, wykonać parę innych podstawowych czynności. Dla zdrowego człowieka to trudne do wyobrażenia, ale dla mnie możliwość wykonywania tych rzeczy, jest przełomem w życiu. Niestety wielu czynności wciąż nie potrafię. Wierzę jednak, że mój upór pozwoli mi na dalsze postępy.
[2005 rok]
Życie po urazie rdzenia kręgowego jest w naszym kraju szczególnie trudne. Źle funkcjonująca służba zdrowia, wadliwie stworzone dofinansowania sprzętu rehabilitacyjnego, bardzo niskie renty - to wszystko jeszcze bardziej komplikuje codzienność. Z natury jestem człowiekiem, który na problemy reaguje bez paniki. Staram się raczej je rozwiązywać niż nad nimi ubolewać. Oczywiście w mojej sytuacji jest to czasami trudne, ale podobno człowiek jest w stanie znieść wszystko, próbuję więc i ja. Byłoby jednak miło, gdyby rządzący krajem ludzie, spojrzeli z większym zrozumieniem na trudności jakie napotykają osoby niepełnosprawne. Największym moim problemem jest oczywiście brak samodzielności. Na co dzień pomagają mi rodzice, którzy są jednak coraz starsi. Oni najbardziej odczuwają skutki mojej niepełnosprawności.
[2005 rok]
Mój wypadek sprawił, że musiałem przewartościować wiele spraw. Gdy miałem 24 lata wszystko robiłem raczej z myślą o przyszłości. Praca, studia - wszystko było podporządkowane temu, by mieć lepiej lub więcej w przyszłości. Jak każdy, marzyłem o rodzinie, dobrej pracy, po prostu o dobrym starcie w dorosłe życie. Po wypadku wszystko uległo zmianie. Owszem, wciąż mam marzenia, ale teraz koncentruje się na rozwiązywaniu problemów i spraw bieżących. Wynika to z tego, że kompletnie nie wiem, co mnie czeka w przyszłości, a także z licznych problemów i przeszkód, jakie pojawiają się na bieżąco. A jest ich bardzo wiele. Najważniejszym problemem, o którym pisałem wyżej jest oczywiście brak samodzielności. Porażenie czterech kończyn sprawiło, że zdany jestem na pomoc innych, a to jest bardzo frustrujące. Na szczęście ogrom pracy, jaką włożyłem w rehabilitację sprawił, że nauczyłem się wykonywać jakieś czynności. Postęp, jaki osiągnąłem był możliwy tylko dzięki systematycznej rehabilitacji. Aby móc dalej iść do przodu, czy choćby zachować wypracowaną formę, powinienem ćwiczyć nieustannie. I takie są moje założenia. Czasem na przeszkodzie stoją choroby, infekcje, czy otarcia (odleżyny), jednak dążę w tej kwestii do regularności.
Aby móc ją osiągnąć niezbędne jest zabezpieczenie finansowe, gdy rehabilitacja w prywatnych ośrodkach jest bardzo kosztowna. Miesięczny koszt ćwiczeń to kwota około 2 000 zł. Publiczne placówki mają takie limity, że praca w nich nie ma większego sensu. Gdy dodać brak sprzętu, ograniczony dostęp do rehabilitanta (1 godz. dzienne), przestarzałe metody i ogromne kolejki, można zrozumieć, że praca w tych ośrodkach mija się z celem. Na szczęście mamy we Wrocławiu świetne ośrodki prywatne, w których pracują wybitni terapeuci. Rehabilitacja w nich dała mi bardzo wiele, dlatego widzę sens i potrzebę kontynuacji pracy, która przynosi efekty. Jest to możliwe dzięki założeniu subkonta PARI w Dolnośląskiej Fundacji Ochrony Rozwoju Zdrowia we Wrocławiu, a przede wszystkim dzięki ludziom dokonującym wpłat jednego procenta% lub darowizn na to subkonto. Dzięki temu możliwe jest gromadzenie środków, które mogę wykorzystać na leczenie, rehabilitacje, lub sprzęt ortopedyczny bądź pomocniczy.
[2008 rok]
Codzienne problemy i trudności sprawiają, że koniecznością jest znalezienie czasu na swoje pasje i zainteresowania. To daje energię i siłę do pokonywania przeszkód. Jestem fanem koszykówki i piłki nożnej. Staram się być na każdym meczu rozgrywanym we Wrocławiu, a niejednokrotnie dzięki pomocy znajomych udaje mi się dotrzeć na mecz wyjazdowy. Uwielbiam wyjścia do teatru, kina i filharmonii. Tam wypoczywam i regeneruje swój umysł. Nie ma co ukrywać, że wiele czasu spędzam przy komputerze, zapewne przez to, że sporo przebywam w domu. Dzięki temu mam kontakt ze światem, lecz także możliwość dorobienia do upokarzającej renty. Cieszę się, że wciąż mogę liczyć na przyjaciół i znajomych. Dzięki nim mogę wyjść na mecz, koncert, spacer, do pubu, na imprezę, lub po prostu pogadać. Takie wsparcie też jest konieczne. Każde wyjście z domu zawsze dodaje energii i jest znakomitą odskocznią od szarej rzeczywistości. Cieszę się, że z racji znacznej aktywizacji coraz częściej podróżuję sam. To ogromny przełom w moim życiu.
[2008 rok, korekta - 2010]
Okres od maja 2000 roku do maja 2008 roku to czas poświęcony głównie na rehabilitację. Trudno byłoby stwierdzić, że nie byłem aktywny. Na swój sposób byłem, ale zbyt dużo działo się przy pomocy innych. Jak już wspomniałem, sedno mojego życia stanowiły ćwieczenia. Dzięki rehabilitacji uzyskałem częściową samodzielność, jednak od normalnego funkcjonowania dzieliła mnie przepaść. Na dodatek wciąż przy wyjściu z domu musiałem pokonywać niezwykle trudną barierę - 16 schodów. Aby rozwiązać ten problem, zwróciłem się do Fundacji LC Heart. Okazało się, że był to początek ciągu zdarzeń, które niezwykle mnie zaktywizowały. Ale po kolei...
Zarząd Fundacji LC Heart (obecnie Fundacji Leszka Czarneckiego) podszedł do sprawy bardzo konkretnie. My finansujemy platformę schodową, a Ty wracasz na uczelnię. Tyle, że powrót na studia prawnicze po 8 latach nie wchodził już raczej w grę. Po prostu po wypadku nie widziałem siebie w roli prawnika. Od pewnego czasu we Wrocławiu był jednak kierunek, który mi chodził po głowie, a mianowicie dziennikarstwo sportowe w Dolnośląskiej Szkole Wyższej. Gdy Fundacja dodatkowo zaproponowała, że pomoże mi w opłaceniu czesnego, nie sposób było podjąć innej decyzji, niż rozpoczęcie nauki na wymarzonej specjalności. Po ponad dwóch latach wiem już, że to był przełom. Rozpoczęcie studiów dziennikarskich wywołało lawinę zdarzeń, które na dobre zaktywizowały mnie społecznie. Fundacja Leszka Czarneckiego jeszcze bardziej zmotywowała mnie do działania, kupując mi system napędowy do wózka (e-motion). Po raz pierwszy od wielu lat mogłem się swobodnie poruszac na wózku. Sam, bez towarzystwa. Bez opiekuna. Pełna intyność. Platforma schodowa i system napędowy były niczym los na loterii. Fundacja Leszka Czarneckiego uchyliła mi okno na świat. Czas było otworzyć je na oścież.
[2011 rok]
Fundacja Leszka Czarneckiego pomogła mi dokonać wyboru. Tak to czasem w życiu jest, że potrzebna jest iskra, która na sprzyjającym gruncie stanie się ogniskiem. Podobnie było ze mną. Tuż po rozpoczęciu studiów na kierunku dziennikarstwa sportowego wiedziałem, że jest to strzał w dziesiątkę. Przedmioty humanistyczne i sport - byłem w swoim żywiole. Obawiałem się tylko jednego, a mianowicie tego, czy po 8 latach przerwy wciąż potrafię się uczyć. Na szczęście miałem motywację. Nie dość, że Fundacja opłacała studia, to jeszcze część wykładowców znałem z czasów uniwersyteckich. No i stypendium naukowe, które zawsze jest skutecznym motywatorem. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że było z górki. Dziś jestem na ostatnim roku i planuję kształcić się na maksa. Tym bardziej, że uczelnia oferuje od niedawna studia doktoranckie. Dlaczego nie?
Dziennikarstwo sportowe to też praktyki zawodowe. Ja swoje odbyłem w Gazecie Wrocławskiej. Tam trafiłem na Wojtka - szefa redakcji sportowej, który okazał się być nad wyraz konkretny. Po prostu pozwolił mi pisać. Nie dla ćwiczeń, lecz do gazety, dla czytelników. Po raz pierwszy zacząłem występować z tej strony. Zdarzało się, że byłem bohaterem jakiś publikacji. W Gazecie Wrocławskiej po raz pierwszy stałem się autorem, twórcą :))). Szybki, sprawny debiut, który można obejrzeć w dziale -Publikacje-, utwierdził mnie w przekonaniu, że dziennikarstwo to bardzo przyjemny fach...
[2011 rok]
Aktywizacja społeczna często pociąga za sobą kolejne działania na różnych płaszczyznach. Tak było również ze mną. Regularne wizyty na stadionie, podczas których poznałem pracowników Śląska - Zbyszka i Radka, zaowocowały nową ciekawą inicjatywą. Przy szarlotce i kawie pojawił się pomysł powstania pierwszego w Polsce Klubu Kibiców Niepełnosprawnych, którego zostałem szefem. Opisywanie tego, czym się zajmuje KKN nie ma sensu. Wszystkie informacje znajdują się na stronie www.kkn.wroclaw.pl. Wydarzenie to miało miejsce 28.10.2008 roku i zostało we Wrocławiu dość mocno zauważone i nagłośnione. Wymyśliłem autorski program, który polega na tym, że wraz z liczną grupą niepełnosprawnych kibiców jeździmy po Polsce i oglądamy mecze, a przy okazji miło spędzamy czas. Przede wszystkim jednak - łamiemy bariery i stereotypy. Proszę sobie wyobrazić, że osoba niepełnosprawna (choćby taka jak) przemierza kraj tylko po to, by obejrzeć mecz. Aby pokazać skalę tej pasji, przedstawiłem listę wypraw, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Oczywiście już po wypadku. Pomysł, by do tego sposobu aktywizacji zachęcić również innych, spotkał się z ogromnym zainteresowaniem. To właśnie robimy w KKN.
[2011]
Niepełnosprawność i wózek to przynajmniej dwa elementy, które znacznie utrudniają przemieszczanie się na dalsze odległości. Do tego brak asystenta, czasem kasy. Brak siły. Stan polskiej infrastruktury transportowej? Podróż pociągiem to katorga. Jak więc dotrzeć w miejsce, gdzie można realizować pasje? Ja to robię zwykle samochodem osobowym lub busem. Czasem pociągiem. Trzeba trochę logistycznego zacięcia, doświadczonego zaufanego asystenta i przede wszystkim chęci. A, że można dotrzeć niemal wszędzie przekonuje poniższa lista moich powypadkowych wypraw na imprezy sportowe i kulturalne. Cieszy, że nieustannie się ona rozbudowuje.
Lista moich wypraw na imprezy sportowe i kulturalne...
[marzec 2013]
W październiku 2008 roku poznałem Olę, prezesa Dolnośląskiego Instytutu Doradczego. Bez wahania przyjąłem propozycję współpracy przy jednym z projektów realizowanych przez to Stowarzyszenie. Zbiegło się to z powstaniem KKN-u. Dość szybko doszliśmy do wniosku, że wspólne działania mogą przynieść korzyści obu stronom. I tak zostaliśmy partnerami. Po raz pierwszy zetknąłem się z projektami finansowanymi z publicznych środków. To dzięki nim mogliśmy rozkręcić działalność naszych organizacji - KKN i DID. Dziś trudno dostrzec granicę naszych kompetencji. Dwa niezwykle mocne charaktery powodują niekiedy zgrzyty, ale skoro kończą się one spektakularnymi pomysłami, to chyba nie należy ich postrzegać pejoratywnie :))) Z dumą dodam że realizowane przez nas projekty, skierowane są często do ludzi, którzy kolokwialnie to ujmując - mają w życiu pod górkę. A to sprawia niezwykłą radość. Tym bardziej mnie, gdyż doskonale pamiętam, że do mojej aktywizacji również przyczynili się inni.
[styczeń 2011]
Pracy w organizacji pozarządowej nie da się porównać z żadną inną. Szczególnie, jak się tą organizacją zarządza, a ta w dodatku się rozwija. Klub Kibiców Niepełnosprawnych urósł w siłę. Prawie 900 odbiorców informacji na Faceebooku, kilkaset w Newsletterze. I kilkanaście przeprowadzonych projektów w 3 lata. Poza sportem zajmujemy się też innymi obszarami. Często wspieramy, doradzamy, sugerujemy. Bronimy interesów nie tylko naszych członków, ale również odbiorców działań - beneficjentów. Jeździmy na konferencje i debaty. Naprawdę jest intensywnie. I cieszy ten rozwój, bo wygląda na to, że zapoczątkowane w 2008 działania mają sens. Nawet kilka osób i instytucji doceniło trud włożony w proces aktywizacji osób niepełnosprawnych realizowany permanentnie przez KKN. I choć nagrody mnie krępują, te dla KKN przyjmuję z uśmiechem. Oto lista wyróżnień:
Turniej ten był spełnieniem moich marzeń. Co prawda byłem już na meczu mistrzostw Europy w 2008 roku w Klagenfurcie (Polska-Niemcy), ale tu istniała realna szansa przeżycia Euro tak naprawdę. Z jego przygotowaniami, atmosferą i wizytami na nowych, pięknych obiektach. Polskich obiektach! Przez kilka przedturniejowych miesięcy wraz z ekipą odwiedziliśmy kilkadziesiąt wrocławskich szkół propagując w nich wiedzę o Euro i promując ideę tolerancji - również tę wobec osób niepełnosprawnych. Wszystko to w ramach projektu "Co wiesz o Euro 2012?". Tak naprawdę jednak moje kontakty z turniejem rozpoczęły się dużo wcześniej, bo w 2010 roku podczas pierwszej aplikacji o bilety. Robiłem co mogłem, by zgromadzić jak najwięcej kart wstępu. Dzięki temu kilku moich przyjaciół miało możliwość choć raz być na jakimś meczu.
Los wynagrodził moje starania, czego konsekwencją było obejrzenie aż 10 spotkań na żywo: Polska-Grecja (Warszawa), Chorwacja-Irlandia (Poznań), Czechy-Grecja (Wrocław), Włochy-Chorwacja (Poznań), Polska-Czechy (Wrocław), Niemcy-Dania (Lwów), Włochy-Irlandia (Poznań), ćwierćfinał Niemcy-Grecja (Gdańsk), półfinał Niemcy-Włochy (Warszawa) i finał Hiszpania-Włochy (Kijów). Coś niesamowitego. Tysiące przejechanych kilometrów, ale było warto. Czas na Mundial.
[marzec 2013]
Czasem na tę jedyną czeka się bardzo, bardzo długo. Ja czekałem 39 lat. Pojawiła się znienacka. Jako wolontariusz Fundacji "Promyk Słońca", wspierający także KKN i DID. Asia była asystentką osób niepełnosprawnych w projekcie "Sprawni w pracy". Czyli trochę wyczarowałem ją sobie sam, bowiem głównego architekta tego projektu Andrzeja Mańkowskiego od wielu lat namawiałem na włączenie Wydziału ds. Osób Niepełnosprawnych w promocję usług asystenckich. Sam zresztą regularnie włączałem się w rozwój tego obszaru. Wracając do Asi, wiele spotkań i interesujących rozmów przybliżało nas do siebie, choć długi czas nie myśleliśmy o sobie w kategoriach "związku". W końcu zrozumieliśmy, że dobrze nam ze sobą. 24 grudnia 2014r. (przy kolacji wigilijnej) zaręczyliśmy się, a 29 sierpnia 2015 wzięliśmy ślub w kościele p.w. św. Jadwigi na Kozanowie. Uroczystość nazwaliśmy "Meczem Życia". Wesele marzeń na Stadionie Wrocław było jedną z najlepszych imprez integracyjnych ostatnich lat. Bawiło się na nim prawie 200 osób, w tym wielu przyjaciół z KKN.
W październiku 2008 roku poznałem Olę, prezesa Dolnośląskiego Instytutu Doradczego. Bez wahania przyjąłem propozycję współpracy przy jednym z projektów realizowanych przez to Stowarzyszenie. Zbiegło się to z powstaniem KKN-u. Dość szybko doszliśmy do wniosku, że wspólne działania mogą przynieść korzyści obu stronom. I tak zostaliśmy partnerami. Po raz pierwszy zetknąłem się z projektami finansowanymi z publicznych środków. To dzięki nim mogliśmy rozkręcić działalność naszych organizacji - KKN i DID. Dziś trudno dostrzec granicę naszych kompetencji. Dwa niezwykle mocne charaktery powodują niekiedy zgrzyty, ale skoro kończą się one spektakularnymi pomysłami, to chyba nie należy ich postrzegać pejoratywnie :))) Z dumą dodam że realizowane przez nas projekty, skierowane są często do ludzi, którzy kolokwialnie to ujmując - mają w życiu pod górkę. A to sprawia niezwykłą radość. Tym bardziej mnie, gdyż doskonale pamiętam, że do mojej aktywizacji również przyczynili się inni.
[marzec 2013]
Niedługo po ślubie z Joanną rozpocząłem pracę jako Pełnomocnik Marszałka ds. Osób z Niepełnosprawnościami. Jednocześnie wciąż pełniłem zaszczytną rolę szefa Stowarzyszenia Klub Kibiców Niepełnosprawnych, a kilka miesięcy później rozpocząłem współpracę z Polskim Związkiem Piłki Nożnej i Federacją Kibiców Niepełnosprawnych. W związku z tym, nadmiar obowiązków, projektów oraz inicjatyw, w których brałem udział, nie pozwoliły mi na regularne aktualizowanie mojej strony. Co gorsza porzuciłem niemal zupełnie rehabilitację i odpoczynek. Zawsze byłem bardzo aktywnym człowiekiem i zwyczajnie stałem się pracoholikiem. Nie zdając sobie sprawy, że prędzej czy później odbije się to na moim zdrowiu. Przez te ostatnie niemalże 10 lat wraz z przyjaciółmi z KKN odwiedzaliśmy mnóstwo ciekawych zakątków zarówno w Polsce, jak i Europie. Turystyka stadionowa oraz chęć podróżowania wciągnęły nas zdecydowanie zbyt mocno. Jeśli można uznać, że eksploracja pięknych miejsc i kolekcjonowanie bogatych przeżyć są zbyt intensywne 😊 Stąd też w 2017 roku musiałem spędzić 9 miesięcy w szpitalu, co skończyło się wycięciem stawu biodrowego i długim leczeniem oraz powrotem do rehabilitacji. Jednakże po prawie rocznym leczeniu i rehabilitacji wróciłem do kontynuacji spraw zawodowych i dalszych wyjazdów. Było to zdecydowanie silniejsze ode mnie.
[luty 2024]
Niewątpliwie przez ostatnie lata działo się bardzo wiele. Długą listę zrealizowanych projektów można obejrzeć na stronie: https://kkn.wroclaw.pl/projekty.html
Podobnie było z przedsięwzięciami realizowanymi z ramienia PZPN oraz FKN. Wszystkie te działania związane były z aktywizacją społeczno-zawodową osób z niepełnosprawnościami poprzez sport i uczestnictwo w wydarzeniach sportowych. Pojawiły się także projekty związane z dostępnością. Co więcej ogromną satysfakcję dawała i nadal daje mi praca w Urzędzie Marszałkowskim. Dzięki temu czuję, że mam realny wpływ między innymi na kształtowanie pozytywnych postaw wobec osób z niepełnosprawnościami oraz możliwość pomocy zarówno osobom prywatnym, jak i organizacjom pozarządowym, które działają na rzecz osób ze szczególnymi potrzebami. Jeśli chcieliby Państwo dowiedzieć się więcej na temat zapraszam na profil Nie ma barier Dolny Śląsk na Facebooku: https://www.facebook.com/NieMaBarierDolnySlask/ lub
https://umwd.dolnyslask.pl/niepelnosprawni/aktualnosci/
Jednak moim najważniejszym projektem jest ten prywatny, o którym koniecznie chcę Państwu opowiedzieć, czyli dzień, w którym zostałem Tatą.
Dzień, w którym prawdopodobnie poczęło się nasze dziecko to najważniejszy dzień mojego życia. Asia przez 9 miesięcy czuła się fantastycznie i absolutnie nie zwalniała kroku. Jeździła regularnie na mecze wyjazdowe oraz brała udział w spotkaniach w naszej Świetlicy. Trudno więc się dziwić, że nasza córka tuż po urodzeniu stała się małym kibicem. 25 czerwca 2020 roku w szpitalu na Brochowie przyszła na świat Julia. Niestety nie mogłem uczestniczyć w tym pięknym wydarzeniu, ponieważ już bardzo źle się czułem. Mimo dolegliwości zdrowotnych czułem niezwykłą ekscytację, szczęście oraz ogromne wzruszenie. Nasze długo wyczekiwane Maleństwo było już z nami. Pierwsze dni po porodzie były pełne radości i miłości. Czuliśmy wielką wdzięczność za ten cudowny dar jakim jest dziecko. Jednak nasza rodzinna sielanka nie trwała zbyt długo. 3 tygodnie po przyjściu Julii na świat dostałem poważnego udaru.
Moja głowa przestała pracować 15 lipca. Karetka zabrała mnie do szpitala przy Fieldorfa. Od samego początku było wiadomo, że udar to nie jedyny mój problem. Sepsa, zapalenie płuc, zapalenie wsierdzia, problemy oddechowe oraz ogólnie fatalne wyniki – to wszystko sprawiło, że rokowania nie były zbyt optymistyczne. Lekarze powoli szykowali moich najbliższych na najgorsze. Więcej o szczegółach związanych z udarem można znaleźć na: https://www.radiowroclaw.pl/articles/view/129881/Mecz-o-zycie?fbclid=IwAR2jnvQkgugYHBlyJGeerhrgQnXKujEbsPvFSaqXgZfvS-8Lh24Sug0fYe8
oraz https://gazetawroclawska.pl/dostal-druga-a-nawet-trzecia-szanse-pawel-parus-cudem-uniknal-smierci-walczyl-o-zycie-dla-zony-i-corki/ar/c11-17437765
,
https://www.ann-zdrowie.pl/magazyn-ann/magazyn-ann-pawel-parus-najpierw-uraz-kregoslupa-i-paraliz-potem-udar-audio/?fbclid=IwAR1sAj1Sf26CK8zoQ_qzeDljLz2nzfmu52gCADQyAnTI0epCyNMxqGRdX-4,
Powrót po udarze i pobycie w szpitalu nie był, jak się Państwo domyślają, łatwy. W pierwszych dniach trzeba było zorganizować opiekę i leczenie w warunkach domowych. Na szczęście możliwości było całkiem sporo. Najważniejsza w tym wszystkim była jednak odwaga. Nie chciałem iść po szpitalu do ośrodka, przede wszystkim dlatego, iż tęskniłem za ukochaną córeczką. Wybrałem więc dość ryzykowne rozwiązanie, a mianowicie utworzenie w moim pokoju „mini ośrodka”. Rehabilitanci, pielęgniarz, lekarz, asystenci i opiekunki, wreszcie żona, która czuwała nad wentylacją domową, czyli obsługą respiratora i ssaka. Był moment, gdzie mieliśmy pełny dom ludzi, którzy co chwilę pojawiali się, aby wspomóc moje leczenie i przyspieszyć powrót o zdrowia. Małymi kroczkami udało się zrealizować wszystkie założone wcześniej cele. Pod koniec października, jakimś cudem, udało mi przekonać Asię, aby poszła ze mną na pierwszy, po perturbacjach zdrowotnych, mecz Śląska Wrocław. Jakże ogromne było zdumienie ludzi, którzy zobaczyli mnie na trybunach. To było niezwykle miłe i budujące doświadczenie.
Niedługo przed moim pierwszym wyjściem na stadion, odwiedził mnie mój wieloletni przyjaciel Mariusz Pawelec- były piłkarza Śląska Wrocław. W czasie tej wizyty otrzymałem od niego niezwykły prezent – koszulkę Śląska z napisem Niezniszczalny. Jestem za nią niezwykle wdzięczy, bo myślę sobie, ze była to pewnego rodzaju pomyślna wróżba. Jednak – co najważniejsze – nie mógłbym dzisiaj tego wszystkiego opisać bez pomocy i wsparcia wielu osób, które spotkałem na swojej drodze. Muszę tutaj wspomnieć o Fundacji Promyk Słońca i dwóch wspaniałych kobietach Justynie i Ani, które namówiły mnie do uruchomienia zrzutki. Niezwykle krępowałem się i nie chciałem na początku zakładać żadnej zbiórki finansowej – zawsze jakoś radziłem sobie sam. Jednak dziewczyny namówiły mnie do jej uruchomienia i udostępnienia. Dzięki temu naszej rodzinie udało się zebrać potrzebne fundusze na długofalowe leczenie oraz rehabilitację, która trwa po dziś dzień. W tym miejscu pragnę podziękować z całego serca ekipie ze szpitala przy ul. Fieldorfa oraz wszystkim osobom zaangażowanym w proces mojego leczenia i rehabilitacji. Udało się odzyskać równowagę i dzięki temu dziś wraz z żoną i córką możemy funkcjonować niemal tak jak dawniej.
Kolejny powrót do pracy traktuję niemal w kategorii cudu. Kiedy leżałem jeszcze w szpitalu trudno mi było wyobrazić sobie powrót do pracy. Tym bardziej z rurką tracheostomijną, która umożliwia mi obsługę wentylacji domowej. W lutym 2023 roku podjąłem się próby powrotu. Lekarz medycyny pracy długo ze mną rozmawiał, ale po ostatecznych konsultacjach daliśmy sobie szansę. Jednym z ważniejszych problemów była jednak ślepota korowa, która jest wynikiem przebytego udaru. Widzę całkiem nieźle podczas oglądania telewizji czy codziennego funkcjonowania. Problem pojawia się jednak w czasie czytania. W sukurs przyszły jednak dwie kobiety, które zostały moimi asystentkami - Natalia i Magda. Obie wspierają mnie w pracy, w czasie obsługi komputera czy w odpowiadaniu na maile i korespondencję. Tutaj kłania się tak bardzo potrzebna osobom z różnorakimi niepełnosprawnościami asystentura czy opieka wytchnieniowa. Na szczęście we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku. Mamy wiele świetnych organizacji pozarządowych, które realizują usługi asystenckie. Za to wsparcie także serdecznie dziękuję. Cieszę się także, że wiele lat temu byłem jednym z pionierów asystentury i zawsze wspierałem tego typu usługi. Dziś jestem jednym z beneficjentów tego typu projektów. Co więcej jest to ogromne odciążenie dla moich najbliższych, dzięki czemu możemy oddzielić wyraźną kreską życie prywatne od tego zawodowego. W końcu doczekaliśmy się chwili kiedy moja żona jest głowie moją żoną, a nie asystentką.
Jak Państwo zapewne wiecie, przez ostatnie 15 lat pełniłem zaszczytną funkcję prezesa Klubu Kibiców Niepełnosprawnych Śląska Wrocław. 15 lat to ogrom czasu. Wielki kawałek mojego życia. Zdecydowanie był to piękny okres, w którym wiele się nauczyłem, spotkałem na swojej drodze setki fantastycznych ludzi. Spod naszej ręki wyszło mnóstwo ciekawych projektów, które mam nadzieję pomogły wielu osobom. To dzięki zaangażowaniu w działalność różnych organizacji pozarządowych zostałem Pełnomocnikiem Marszałka ds. Osób z Niepełnosprawnościami. To z kolei sprawia, że jeszcze bardziej staram się wspierać wszelkie działania NGOsów. Na moje wsparcie mogą liczyć także osoby prywatne, nie zrzeszone w żadnego typu organizacji. W związku z ilością pracy, życiem rodzinnym, a także problemami zdrowotnymi w maju 2023 roku postanowiłem przekazać władzę w KKN kolejnej osobie. W naszej słynnej już Świetlicy na Szewskiej w towarzystwie trenera Jacka Magiery a także Tomka Szozdy – jednego z pracowników Śląska Wrocław mianowałem nowego prezesa KKN. W ramach podziękowania za wieloletnią pracę otrzymałem unikatową koszulkę Śląska Wrocław z nr 15. Jednak muszę zaznaczyć, że to nie koniec mojej przygody z Klubem Kibiców Niepełnosprawnych. Nadal regularnie bywam w Świetlicy i jeżdżę na mecze. Jednak już nie jako członek zarządu, a po prostu jako zapalony kibic Śląska. Jeśli chcieliby Państwo dowiedzieć się więcej na ten temat zapraszam na mój profil, gdzie można przeczytać artykuł zakończeniu 15-letniej współpracy z KKN: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=pfbid0HSVkZTTJkKHzZQF4eAgQXQ2yuNka7DjXvjGw6X2tw5vwyrJKydCCgCFxy5qEubw5l&id=1424239372